Niewiele jest końców, które w swojej
postaci abstrahować mogą do miana rozpoczęcia. W ogóle znaczeń,
zakończenie to zakończenie bez żadnych podtekstów i
dwuznaczności. Prawdopodobnie utkwiliśmy w martwym punkcie nie
doszukując się niczego specjalnego w istocie dych dwóch
kolokwializmów. Co bardziej cnotliwi, są zdania że koniec zawsze
jest dobry, koniec to jedna wielka impreza zwieńczona karawanem
uśmiechów, a może raczej wyszczerzeń. Idąc za tym rozumowaniem
jeżeli coś szczęśliwe nie jest, to nie może być zakończeniem.
Brzmi to trochę jak sentencja kłębiąca się w głowach
disneyowskich bajkopisarzy, ale w rzeczy samej 3/4 populacji
człekokształtnych w zaułkach swojej podświadomości chomikuje
wiarę w prawdziwość tego stwierdzenia. Nie mniej jednak zaliczam
się do tych dwóch miliardów osób, które podchodzą do zakończeń
z pominięciem romantycznej zadyszki. Nie wierzę w wielkie
pompatyczne happy endy, ani w to, że są czymś więcej niż tylko
wymysłem ludzkich komórek, napędzającym gospodarkę.
Na swoją obronę mogę mieć
pseudotkliwą historię o miłości i przemijaniu, o tym jak w
przeciągu paru chwil można się zatracić bez nadziei na powrót, o
tym, że dwoje ludzi może się od siebie uzależnić w sposób
nieznaczny, a separacja zmienia ich patrzenie na rzeczywistość.
Niczym odkrywczym nie jest stwierdzenie, że moja bazgranina bazuje
na kolaboracji dwójki zbłąkanych duszyczek, których instynkt
samozachowawczy przyćmił postępujące z wolna szaleństwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz