2.
Dni przelatywały mi przez palce.
Sobota, wtorek, luty, maj. Pogubiłem się w korowodzie dat i
terminów. Goniły mnie zmarnowane godziny, dopadała pustka
wypowiadanych przytaknięć. Słowa, te brudne, obślizgłe słowa
przygniatały moje dziecięce ciało do muru wzniesionego przez
dorosłość. Kiwałem się tak splaszczony w takt marszu
rodzicielsko-nauczycielskiego. Przynieś, podaj, pozamiataj. Grzeczny
chłopiec na posyłki. Grzeczny mięczak bez krzty samozaparcia.
Przecież dobrze wiedziałeś kim jestem. Prawdopodobnie wiedziałeś
o tym lepiej niż ja sam. Widziałeś rządek prościutkich siekaczy.
Czujnym okiem przyglądałeś się wszystkim wyuczonym do perfekcji
przyzwoitościom. Widziałeś wszystko. Wszystko to czego
oczekiwałeś. A ja? Nigdy Cię nie zawodziłem...
Wtorek. Wciągałem się coraz bardziej
w tą całą autodestrukcję. Ośmiogodzinny czas udręki w
oczekiwaniu na 2 minuty czystego, bezpretensjonalnego bólu. Gdzieś
przeczytałem, że ból odróżnia życie od śmierci. Ideologiczne
pierdolenie ( tak używałem dość wygórowanego języka jak na dwa
stempelki w legitymacji szkolnej). Ludzie robią z siebie
męczenników. Pokazowe cierpienie w zamian za płytkę z marmuru.
Ludzie są beznadziejni. Nie lubiłem ich. Może nadal nie lubię.
Może nie jestem człowiekiem. Może. Może. Może. Bum cyk cyk. Więc
wtorek, a ja znów upajałem się milimetr po milimetrze różem
swoich łap. Chciałem płonąć, stanąć ogniem przed obliczem
wszechświata. Pragnąłem odrywać części moich zwłok kawałek po
kawałeczku, by powolnie topić każdą z osobna w otchłani mojego
jestestwa. Wiem co sobie myślisz. Grałem jak parę miliardów
innych truposzy? Wtedy to miało sens! Był wtorek, a ja znów
widziałem moją małą M wyjącą w kącie przez tego skurwiela na
O. Łamiącym głosem wyrzucała wszystkie swoje żale. Brodziła w
bagnie przeszłych wyborów. Nigdy nie rozumiałem dlaczego chybocząc
się na skraju ludzie wywalają wszystkie swoje brudy. Potem wstają
z kolan, strzepują okruszki ubiegłych przekleństw i przepraszają.
Uniżeni słudzy własnych demonów w pogoni za pozorami nadwyrężają
swoje układy nerwowe. Nigdy jej za to nie winiłem, grzecznie
wybaczałem wszystkie te brzydkie słowa i policzki wymierzone w moją
stronę. Powiem więcej, podobało mi się to nawet ! Szukałem w tym
jakiegoś usprawiedliwienia dla mojej weltschmerzowskiej wizji życia.
Cierpiętnictwo dwa piszczele ponad zdrowiem psychicznym.
Wyszedłem na ganek, niebo
przesiąknięte było fioletem oddechów maluczkich. Chyba jeszcze
nie wiedzieli, jak mało znaczą.
Dobrze pamiętam tamto wtorkowe niebo.
To było jedno z moich ulubionych wtorkowych nieb.
cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz