Słońce powinno wstawać pięć minut
po północy. Kiedy końce naszych powiek, sztywno suną doliną
Issy, gdy przydymione palce wystukują danse macabre na strzelistych
kościach obojczyka. Słońce powinno wstawać w chwilę, gdy
ostatnie złudzenia dnia wczorajszego przechodzą w zapomnienie, a
byłe uśmiechy wykrzywiają się w grymasie walki o wieczność.
Słońce powinno ogrzać nas swoimi ostrymi promieniami nim
chybcikiem, po omacku wsławiliśmy most z naszych gałek ocznych
wyrwanych dwa i pół zerknięcia temu. Urwisko nienaganne, z
wyrzutami wmurowanymi w podstawę.
Pamiętasz tą zimną listopadową noc
gdy nasze dłonie złączyły się w naiwnym uścisku walki o
dominację? tą listopadową noc, gdy usta otumanione 2 zielonymi
gramami młodości , przepompowywały oddech z gardła do płuc, z
serca do skroni? Pamiętasz swoją dłoń na moim brzuchu, gdy
szukając słów próbowałeś przeprosić, chociaż nie znałeś
powodu? Dobre były z nas dzieciaki, prawda? Gdy tak staliśmy
pomiędzy moim i twoim skrawkiem nienawiści do otoczenia, gdy
przekrzykiwaliśmy się w częstotliwości haseł wzniosłych i
wyniosłych, gdy wyrzucałeś z siebie to, czego wcale nie miałeś
za skórą. Pomyliliśmy się. Definicja źle dobrana, kontekst
niezaliczony. Szóste przykazanie utopiłeś dwie minuty temu w kałuży wina pod stołem kuchennym. Pani Mama wielkie „B” byłaby wzgardziła nieporadnością twoich palców. Ślepniem.
Chlip nad upadkiem naszej przeszłej
niepewności,nad tymi wydłubanymi oczodołami i zdeptanymi sadzonkami w
ogródku u babci, chlip nad listopadem i zakatarzonym nosem. Nie
warto było budzić się o świcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz