histeryczka

histeryczka

2016/06/26

Koniec histeryczki.





Lepszego świata nie będzie. Słowa wypisane kamieniem na betonowym murze. Ideały upadły tamtej listopadowej nocy, gdy jeszcze żadne z nas nie wiedziało czym jest walka o przetrwanie. Byliśmy tak mali, tak przerażająco płytcy w naszym niedomówionym surrealizmie. Rozmazana konfitura wiśniowa na białej koszulce stanowiła swoistego rodzaju symbol krwi przelanej za hasła, które wyczytaliśmy lata później w podręcznikach od historii. Nic nas to nie obchodziło, słowo „bunt” przdefiniowane i zniekształcone na nasz obojętny sposób patrzenia wykrzykiwaliśmy na korytarzach placówek, które w gruncie rzecz zniszczyły zalążek naszego systemu wartości.
Palce, te nasze małe, chyboczące paluszki, które wtykaliśmy w czerwień gnijących truskawek i oczy, tak oczy w których iskierki niewinności zabijały strach. To jedyne co było nam dane w chwili przyjścia na świat. No może oprócz czystego sumienia, które jednomyślnie zapaskudziliśmy chęcią dorastania.


Histeryczka umarła nocy ubiegłej, gdy ostatnie krople czerwonego wina stanęły jej w gardle. Potrzebuje czasu, bo czas to jedyne co tak naprawdę liczy się w tym popieprzonym systemie. Potrzebuje chwili na przewartościowanie drogi, którą ma iść, na przemyślenie tego co lub kogo chce zobaczyć w lustrze za lat dziesięć. Jest zmęczona dbaniem o relacje jednostronne i wykrzykiwaniem haseł, które mają znaczenie jedynie dla jej szarych komórek myślowych, styrana tym jak okrutnie fałszywy jest świat wypaczonej dojrzałości. Spotka się z ludźmi dla niej ważnymi, przybiję piątkę, wzniesie toast za wspomnienia, które przed nią.

Histeryczka dziś dzień mówi do widzenia, choć może do zobaczenia byłoby lepszym pożegnaniem.

2016/06/22

22.06

Słońce powinno zachodzić pięć minut po północy.


Szlag! No dawaj. Powiedz mi jeszcze raz, że wszystko zależy tylko ode mnie, no hej, panicz swojego losu w kuźni samowyzwolenia? Powiedz to jeszcze raz, a poczujesz moją samodzielność w swoim gardle! No cwaniaku, rzedną Ci powieki, gdy przekalkulujesz znaczenie swoich niemych moralizmów?

Nazywam się A. ale wszyscy i tak mówią na mnie gówniarz. W sumie, w sumie to nawet mi to nie przeszkadza. Zachowanie pozorów naiwności wpływa na ilość zapomnianych wykroczeń. Ot to cała moja wyklepana matematyka. Delta ujemna w zbiorze liczb nierzeczywistych. Pół osi nadrzędnych w powinowactwie dorosłości. Coroczna czerwień mieniąca się na skrawku celulozy. Jakby szóstka z edukacji dla bezpieczeństwa zrobiła ze mnie mężnego obywatela. Jakby cokolwiek znaczyły wszystkie względy i pochwały. Kolejny rok przebiegł przez palce, a ja? Ja wciąż nazywam się gówniarz, tylko chyba ktoś o tym zapomniał. Wszystkie lata, których nie pamiętam i których nie doświadczyłem, wylały się z kieszeni moich ubiegłych matek i nieobecnych ojców, wszystkie błędy i nieprzespane noce nagle nabrały jakiegoś jakby mitycznego sensu – znaczenia jeszcze dla mnie niepoznanego. Nazywam się gówniarz, ale wszyscy mówią na mnie A. I może nawet by mi to nie przeszkadzało, gdyby nie to, że A . nasiąkło jakimś śmierdzącym symbolizmem otoczenia starszych. Nagle A. ma osiemnaście lat i nadal czuje się gówniarzem, ale ktoś odgórnie postanowił, że wyszarpie mu dzieciństwo wpisane w książeczkę zdrowia. Wyszarpie dzieciństwo zastąpi bliżej nieokreśloną wolnością, stanem zdefiniowanym w słowniku prauwięzionych jako powinność brania odpowiedzialności za swoje czyny i nieprzychylności.



A gówniarzem pozostanie tylko incognito po omacku będzie wpychał swoje wykroczenia w dziurkę od klucza.


2016/05/15

15.05

Słońce powinno wstawać pięć minut po północy. Kiedy końce naszych powiek, sztywno suną doliną Issy, gdy przydymione palce wystukują danse macabre na strzelistych kościach obojczyka. Słońce powinno wstawać w chwilę, gdy ostatnie złudzenia dnia wczorajszego przechodzą w zapomnienie, a byłe uśmiechy wykrzywiają się w grymasie walki o wieczność. Słońce powinno ogrzać nas swoimi ostrymi promieniami nim chybcikiem, po omacku wsławiliśmy most z naszych gałek ocznych wyrwanych dwa i pół zerknięcia temu. Urwisko nienaganne, z wyrzutami wmurowanymi w podstawę.
Pamiętasz tą zimną listopadową noc gdy nasze dłonie złączyły się w naiwnym uścisku walki o dominację? tą listopadową noc, gdy usta otumanione 2 zielonymi gramami młodości , przepompowywały oddech z gardła do płuc, z serca do skroni? Pamiętasz swoją dłoń na moim brzuchu, gdy szukając słów próbowałeś przeprosić, chociaż nie znałeś powodu? Dobre były z nas dzieciaki, prawda? Gdy tak staliśmy pomiędzy moim i twoim skrawkiem nienawiści do otoczenia, gdy przekrzykiwaliśmy się w częstotliwości haseł wzniosłych i wyniosłych, gdy wyrzucałeś z siebie to, czego wcale nie miałeś za skórą. Pomyliliśmy się. Definicja źle dobrana, kontekst niezaliczony. Szóste przykazanie utopiłeś dwie minuty temu w kałuży wina pod stołem kuchennym. Pani Mama wielkie „B”  byłaby wzgardziła nieporadnością twoich palców. Ślepniem. 
Chlip nad upadkiem naszej przeszłej niepewności,nad tymi wydłubanymi oczodołami i zdeptanymi sadzonkami w ogródku u babci, chlip nad listopadem i zakatarzonym nosem. Nie warto było budzić się o świcie.


2016/04/03

Twenty five past end.

Panno poczwaro z oczami na sprzedaż, ile minie wiosen nim panna poczwara porzuci infantylność występków wszelakich ? Panno poczwaro, przesuwasz znów usta wzdłuż ostrza słów dwojakich, słów niedobór, słów przepych spływa wraz z różem po policzkach panny berbecich. Panno poczwaro kim jesteś tego wieczora? Panną migotką, ex ulubienicą w przyciasnych skarpetkach? Czy może tak jak dwa zachody księżyca temu trzepoczącą na wietrze białą orchideą, oddechem ubiegłego lata w ustach nieznajomego ? Kim dzisiaj jesteś? Pardon za moją bezczelność, Tajemnica ponad dobre wychowanie. Tyle nam przyszło z wyrecytowanych w pamięci wznosów i eposów dnia wczorajszego. Zostaliśmy sami, tak jak zawsze wyśniewaliśmy to na opuszkach naszych egocentryzmów. Znam Cię panno rozczochrana, w swoje włosy wplatujesz przeszłe i niedojedzone wspomnienia. Ubezpieczenie na chwile spokoju, gdy po raz wtóry zapragniesz końca świata. Ile destrukcji ekosystemu już przeżyłaś ? Dwa palce na drętwym obojczyku, trzy zęby pod powieką. Wizja destrukcji skradziona z opowieści o Janie Baptyście i kobietach nieprzywiązanych. Nuda. Bez happy endów i pompatycznego dudnienia. Bez werbli wygrzmoconych na pustych czołach swoich wycackanych wrogów. Może i nawet bez samego poczucia siebie w sobie i u kresu dygotania komór sercowych. Niepełna i nienażarta, z popłochem na wargach i zgryzotą w kolanach stoisz, znów oczy wśrubując w błękit wspomnień pobladłych. Kraina wysnutych ideałów na prawo za podświadomością. Wybierasz starannie. Selekcjonujesz postagonalne stany nierzeczywiste, by znów być panną migotką, by oczy swe sprzedać. Pieprzenie. Który to już raz panna poczwara wysnówa wnioski przeinterpretowane? Panno poczwaro, owinięta w strzępy myśli ryczysz w kącie po raz wtóry. Panno migotko, zgaśniesz, gdy swąd prawdy przeszyje wypowiadane przychylności.  

2016/03/22

22.03

Pewnego dnia odkryjemy, że nasze ciała chciały więcej niż były w stanie unieść. Zachłanność myśli w przeliczeniu na jednostkę masy żeber przytłoczy oddech. Nasze uda, te wielkie, masywne filary, w których szukaliśmy ukojenia w niedzielne wieczory lat porzuconych, rozsypom się niepamięcią w pył. Wszystko co niegdyś wydawało się oczywistością splącze się w supeł wspomnień, którymi uraczymy nasze przyszłe demony. I nie będzie już „proszę”, i nie będzie „przepraszam”. Wyuczone grzeczności, tak jak kwietniowe czereśnie, zakrwawią chyboczące na wietrze usta. Och Mon Cheri, co nam pozostało na opuszkach palców to nasze! ale przyzwyczaj się mój drogi, że wszystko śmierdzi ulotnością. Bez zbędnych wzdechów i wynurzeń pogrzeb wczorajsze obłoki na dzisiejszym niebie. I nie płacz, gdy zapomnisz. Wszyscy zapominają.  

2016/03/13

13.03

10 minut zanim zwłoki ostatniej gwiazdy wykrwawią się na następne 720 promili wieczności. 10 minut nim ułamek mojego ciała (a raczej tylko głowa i uda w iloczynie z chrostą na czole)  zgaśnie na następną serię bezdesznych mrugnięć jesiennego wiatru. Szlag. Czas zabija poczucie głuchego buntu. Poddaństwo ponad wolnością. Sflaczałe zasady, od trzech wieków, szukając schronienia rwą, pod taflą Księżyca, chwasty swego wyuzdania.  
Podskórne pragnienie lewego łokcia pod prawym żebrem, przemawia coraz głośniej. Obsesja czy arogancja?  Czas na  pytania po przerwie na życie. 348 sekund przyspieszonych oddechów. Stop. Obrót o 180 myśli, lewe kolano wciśnięte w potulny egoizm Twojego pieprzyka na szyi. 25 sekund. Cisza. 3 2 1 awaria, błąd systemu.
Umarłam, a wraz ze mną rozkruszyła się resztka wspomnień z lat niewieścich. Pokaż mi zapach kompotu wiśniowego, który tak chowasz w zmarszczkach swoich paznokci. Proszę.
Nie krzycz już tyle mon Amour, kto Ci uwierzy, że w tym wszystkim chodzi jedynie o dorosłość? Pieprzenie. Znów złożysz, u mych dłoni, ofiarę z resztek 6 przykazań postmatczynych. Mdłe mamrotanie z rodzaju "w nocy o północy i w przed dzień ósmej kolonii zuchowej" zalewa Ci usta. Odpuść.
Raz jeszcze wydudnij ostatnią pięciolinię chopinowskiego b-molla. Na resztkach mojego obojczyka rozegraj swój najulubieńszsy danse macabre, ten  z zaczerniałymi powiekami i uszami na przekór.
Ile razy grałeś go wczorajszego wieczora?
Raz dwa raz dwa trzy.
Policz ile światów upadło pomiędzy twoim a moim oddechem? Pięć tysięcy żyć na barkach nieświadomości pokazało jak niewiele powietrza pomieszczą moje płuca.
Umarłam dwie i pół wieczności temu, a Ty wciąż nie wytarłeś czerwonego od rakiet Zefira nosa.

2016/03/08

08.03

Czemu patrzysz z takim politowaniem moja Panno migotko z oczami na sprzedaż? Ten wzrok, te oczy, przekrwione pozorami, znam już z wczoraj i z tej środy tygodnia ubiegłego. Po raza wtóry uśmiechniesz się i przełkniesz grymas swoich bólów i nieprzychylności. Ku zadowoleniu gawiedzi obnażysz rząd bielutkich mleczaków, mleczaków zbyt słabych by wgryźć swoje słowa w sumienia twych lubych i znienawidzonych. Powiesz więc „proszę”, „dziękuję” i że „cumulusy dziś dzień nader korzystnie chyboczą nad Ziemią”, powiesz, że „płyty chodnikowe ułożyły się w szarą mozaikę kurzu i cementu”. Powiesz banał za banałem, będziesz się śmiała Panno migotko. Wiesz o tym doskonale, wiesz i nie zrobisz żadnego kroku w tył ani na przekór. I gdy nadejdzie jeden dzień, bliżej nieokreślony czwartek dwunastego . Wiesz, że nadejdzie. Gdy płuca pod ciężarem słodkiej nijakości rozpadną się na pół, albo na 234 mniejszych półpołówek równiuśko krwawiących . I kiedy tak będziemy leżały naprzeciw mojej i twojej zagłady, czy jesteśmy w stanie wyłkać to co unosiło się ponad naszymi myślami od tych paru lat wstecz? Od dni gdy w poprzek upływającego czasu sklejaliśmy nasze wizje światów. Na niezamieszkałych wyspach zakopywaliśmy ubiegłe marzenia i te wątłe trupy postaci, którymi nigdy nie mieliśmy odwagi być. Bo żyje się raz, tak? A swąd rozkładających się wyrzeczeń zaszczuł powietrze. Niech trupy naszych niejestestew pożrą godziny. Pożywka dla wieczności. Podwieczorek za pięć dwudziestaczwarta, gdy cały dom pogrążony jest w dziewiczej modlitwie o odrobinę snu, a My? a My znów biegniemy, biegnij Panno migotko, przestrzeń popłucna ma prawo na błędy.